„W
wielu dziedzinach gramy dziś w pierwszej lidze, kreatywność i
przedsiębiorczość to nasz największy kapitał – i dlatego musimy –
powiedziała odznaczona przez prezydenta Bronisława Komorowskiego Krzyżem
Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w promowaniu
kultury Grażyna Kulczyk – mocno zaznaczać swoją obecność w obszarach
takich jak sztuka. Bez kompleksów, odważnie”. Hej!
Wystawiałem w Art Stations w 2008 roku.
Dziś się tego wstydzę, bo wystawa w Starym Browarze jest wyrazem zgody
na udział w kulturze burżuazyjnej, zdominowanej przez myślenie w
kategoriach celebryckiego splendoru, kulturze zawłaszczanej przez
biznesowe elity i stanowiącej rozrywkę klas posiadających. Wystawa w
Starym Browarze jest wreszcie akceptacją udziału w pijarowym
przykrywaniu kontrowersji, jakie towarzyszyły okolicznościom w których, w
1998 roku, firma Fortis zakupiła Park Jana Henryka Dąbrowskiego, który
stał się Kulczykparkiem, na terenie którego powstało okazałe centrum usługowo-handlowe, a następnie został nielegalnie ogrodzony.
Sztuka współczesna świetnie nadaje się do pudrowania syfa, czyniąc –
jak to trafnie określiła Hito Steyerl „kapitalizm piękniejszym”.
Problemem Poznania jest gładka kultura zblatowanych elit, jak to niegdyś określił
Tomasz Polak. Artykuł Polaka, napisany w erze przychylnego klanowi
Kulczyków grobelizmu, ciągle nie stracił aktualności. Wkrótce Grażyna
Kulczyk zacznie, jako członkini „rady mentorów”, oficjalnie doradzać prezydentowi Poznania Jackowi Jaśkowiakowi.
W Poznaniu wszelkie propozycje Grażyny
Kulczyk przyjmowane były bezkrytycznie. Spotykały się z trudnym do
wytłumaczenia, bo nieracjonalnym aplauzem, także w lokalnych mediach.
Informacja zawarta w wywiadzie dla „Forbesa”
o tym, że jej publiczno-prywatne muzeum, któremu miasto ma zapewnić
utrzymanie, może powstać w Warszawie zamiast w Poznaniu natychmiast
wywołała u dziennikarki poznańskiej „Gazety Wyborczej”, Natalii Mazur,
poczucie straty. „Tracąc szanse na muzeum, tracimy nie tylko szansę na
oglądnie i chwalenie się bogatą kolekcją mecenaski. Przepada nam – pisała Mazur – ciekawe, miastotwórcze miejsce”. Z Natalią Mazur polemizował
Mikołaj Iwański, zwracając uwagę na liczne problemy, które wiązałyby
się z powstaniem w Poznaniu prywatnego muzeum utrzymywanego ze środków
publicznych(8). Do dyskusji szybko włączyła się
inna dziennikarka „Wyborczej”, Maria Bielicka. „Dlaczego galeria
Grażyny Kulczyk miałaby skazywać – pytała – konkurencję na stagnację?
Może raczej byłaby impulsem i motorem do działania?”.
Otóż chodzi
nie tylko o stagnację, ale także o kontrolowanie pola sztuki dzięki
zajmowanej pozycji ekonomicznej. Grażyna Kulczyk to nie tylko prywatna
kolekcjonerka, prezeska Fundacji Art Stations i (była już) właścicielka
Starego Browaru. Pełni ona różne funkcje, w tym m.in. sekretarza Wielkopolskiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych,
którego prezesem jest Piotr Voelkel, znany producent mebli i także
prywatny kolekcjoner (wśród członków Zachęty znajdziemy jeszcze dwie
osoby o nazwisku Voelkel – Annę i Jacka). Wspólnie decydują oni o
polityce zakupów prac do kolekcji publicznej, powołanej przez
Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, w ramach Narodowego
Programu Kultury „Znaki Czasu”. Jest to możliwe, ponieważ Zachęta działa
– tak jak miałoby funkcjonować w przyszłości muzeum Grażyny Kulczyk -
zgodnie z logiką partnerstwa publiczno-prywatnego. Konflikt interesów
jest tu ewidentny, zwłaszcza gdy do kolekcji wielkopolskiej Zachęty
trafiają dzieła artystów, których prace znajdują się również w
kolekcjach członków zarządu, przez co podbijają ich wartość. Wolałbym,
żeby o polityce zakupów do kolekcji dotowanych przez MKiDN nie
decydowały gusta tzw. miłośników sztuki – milionerów i miliarderów,
beneficjentów wątpliwego sukcesu polskiej transformacji, tylko eksperci.
Władze samorządowe Poznania „oddały”
kulturę Grażynie Kulczyk. Były przy tym zadowolone, że ktoś się nią w
ogóle chce zająć. Doprowadziło to do wieloletniej stagnacji, przez co
wszyscy straciliśmy szansę na utworzenie publicznego muzeum lub centrum
sztuki współczesnej w Nowej Gazowni (nie potrzeba do tego
reprezentacyjnego projektu światowego architekta), które mogłoby, tak
jak wrocławskie Muzeum Współczesne, usytuowane w dawnym bunkrze
przeciwlotniczym przy placu Strzegomskim, stać się instytucją
ponadlokalną i przede wszystkim znaczącą. Poznaniacy lubią porównywać
swoje miasto z Wrocławiem. Historia poznańskiej neoawangardy, podobnie
jak wrocławskiej, warta jest odkrycia i opracowania. Poznań zasługuje na
wystawę o takiej randze jak „Dzikie Pola” (wystawa o historii
awangardowego Wrocławia, prezentowana w tym roku w Narodowej Galerii
Sztuki Zachęta). Projekt tego formatu siłą rzeczy przerasta możliwości
galerii sztuki funkcjonującej w galerii handlowej, będącej – jak to określiła właścicielka prywatnych przestrzeni „publicznego luksusu”
– wątpliwym połączeniem „Tate z Harrodsem”. Problemowa wystawa, taka
jak „Dzikie Pola”, będąca rozbudowanym projektem badawczym, przerasta
również możliwości prywatnego muzeum, nastawionego przede wszystkim na
kulturę eventu.
Dobrze się stało, że plany budowy muzeum-pomnika
Grażyny Kulczyk w Poznaniu, na takich zasadach jakie proponowała
fundatorka, się nie powiodły. Chociaż trudno powiedzieć, czy się nie
powiodą, bo piłka jest – jak się wydaje – ciągle jeszcze w grze. A
udział kolekcjonerki w „radzie mentorów” prezydenta, czymkolwiek owa
„rada” będzie, może w tym kontekście niepokoić.
Jeszcze dziesięć lat temu budowa muzeum,
za którego utrzymanie, zgodnie z neoliberalną ideą partnerstwa
publiczno-prywatnego, płaciłyby władze samorządowe lub ministerstwo,
mogła zostać przyjęta w środowisku artystycznym entuzjastycznie. Dziś
artyści stają się coraz bardziej świadomi i co za tym idzie krytyczni
wobec neoliberalnego kapitalizmu. Nie potrzebujemy instytucji
utrzymywanej za publiczne pieniądze, której głównym celem jest
zaznaczenie obecności Grażyny Kulczyk w obszarze sztuki oraz
pielęgnowanie wizerunku największej kolekcjonerki i mecenaski sztuki w
Polsce. „Powstanie publicznych muzeów w Europie, finansowanych przez
państwo czy samorządy, to wielkie osiągnięcie kultury obywatelskiej. To
oderwanie – pisała Aneta Szyłak – produkcji kulturowej od osobistego prestiżu finansujących”.
Co wiemy o kolekcji Grażyny Kulczyk? Ponoć są w niej, jak to określiła
właścicielka, „rzeczy niebywałe”. Zamiast o „rzeczach niebywałych”,
czyli jak rozumiem drogich i spektakularnych dziełach, oderwanych od
lokalnego kontekstu i problemów, w gruncie rzeczy potwierdzających tylko
nasz prowincjonalny status, pomyślmy o niewielkiej, ale posiadającej
zgrany i kompetentny zespół, instytucji krytycznej, inkluzywnej i
egalitarnej, stanowiącej propozycję również dla wykluczonych
ekonomicznie, przepracowującej m.in. problem transformacji i jej kosztów
społecznych, rasizmu klasowego, polityki mieszkaniowej, gettoizacji i
gentryfikacji oraz konfliktów klasowych, w tym prekaryzacji i wyzysku
pracowników nie tylko przemysłu artystycznego (taki właśnie program
prowadzi Stanisław Ruksza, dyrektor CSW Kronika w Bytomiu). Zgadzam się z
Mikołajem Iwańskim, że w Poznaniu, gdzie mamy jedną z najlepszych
uczelni artystycznych, potrzebna jest również silna instytucja
wystawiennicza, ale w pełni niezależna od widzimisię fundatorki oraz
miejscowych elit biznesowych, której zespół powoływany będzie w drodze
transparentnych konkursów. Zgadzam się również z Anetą Szyłak,
że „żądanie aby polskie społeczeństwo zapłaciło jeszcze raz za to, co
już sfinansowało poprzez powstanie silnej klasy wyższej w procesie
prywatyzacyjnym lat 90 jest wymaganiem ponad stosowną miarę”.
Pracownicy sektora kultury w Poznaniu,
muszący pracować w nienormowanym czasie pracy (przez co praca najemna
zostaje zepchnięta w sferę pracy niematerialnej) już nieraz protestowali
z powodu skandalicznie niskich pensji. Zatem najpierw, zanim zaczniemy
myśleć o jakiejkolwiek nowej instytucji, powinniśmy zastanowić się jak
skutecznie walczyć o wzrost płac w tym sektorze. Transferowanie środków
publicznych do prywatnego muzeum w obliczu lokalnych walk pracowników
sztuki (m.in. tych zrzeszonych w OZZ Inicjatywa Pracownicza) byłoby
skandalem.
„Wierzę, że i w Polsce – mówiła
Grażyna Kulczyk – przyjdzie czas na współpracę administracji z
prywatnym kapitałem, który może i chce się przysłużyć wspólnemu dobru”.
Ten czas nadszedł, wraz z terapią szokową i jej tzw. „kosztami
społecznymi” (czyli ludźmi zepchniętymi na margines i spisanymi na
straty), gdy wskutek drapieżnej akumulacji kapitału na styku świata
polityki i biznesu, powstawały wielkie fortuny, m.in. właśnie fortuna
Kulczyków. Posługiwanie się pojęciem „dobra wspólnego”, podczas gdy
chodzi tylko o lobbowanie – w partykularnym interesie – na rzecz
partnerstwa publiczno-prywatnego, jest groteskowe. Jak pisał
Michael Hardt: „tym, czym własność prywatna dla kapitalizmu, a własność
państwowa dla socjalizmu, dla komunizmu jest dobro wspólne (the
common)”.
Decyzja o budowie muzeum w stolicy,
zamiast w stolicy Wielkopolski, wydaje się - z punku widzenia dążeń
inicjatorki, dla której istotna jest przede wszystkim widoczność
projektu – a gdzież on może być bardziej widoczny niż w Warszawie –
racjonalna. Jednak dla Warszawy priorytetem powinno być zbudowanie
siedziby Muzeum Sztuki Nowoczesnej oraz wsparcie finansowe innych
publicznych instytucji wystawienniczych, w których notorycznie brakuje
etatów, co powoduje, że część pracowników jest zatrudniona na umowach
śmieciowych, skazana tym samym na chroniczny status
pracujących-biednych. Ani Poznań ani Warszawa nie potrzebują „daru” w
postaci prywatnej instytucji, którą trzeba w nieskończoność subsydiować
ze środków publicznych, ponieważ filantropka roztropnie nie chce
„obarczać tym obowiązkiem” swoich dzieci. Powstanie
publiczno-prywatnego muzeum-pomnika Grażyny Kulczyk byłoby
niebezpiecznym precedensem otwierającym drogę do procesu prywatyzacji
przemysłu artystycznego, a co za tym idzie dalszego wycofywania się z
tego obszaru państwa, w efekcie czego kultura stałaby się obszarem
rywalizacji oligarchów o prestiż symboliczny. A samo muzeum,
kontrolowane przez jego fundatorkę, stałoby się kolejnym narzędziem
kontroli pola sztuki przez biznesowe elity.
Muzeum to nie tylko siedziba i kolekcja
„rzeczy niebywałych”. To przede wszystkim koszty ich utrzymania.
Partnerstwo publiczno-prywatne to nic innego jak sposób na
prywatyzowanie zysków (w tym wypadku wizerunkowych) i uspołecznianie
strat (koszty utrzymania prywatnego de facto obiektu). Jeśli Grażyna
Kulczyk ma przemożną potrzebę posiadania prywatnego muzeum-pomnika,
jeśli posiada działkę w stolicy, środki na budowę okazałego gmachu i
jego wyposażenie, jeśli jest właścicielką kolekcji sztuki o światowej
randze i bardzo chce uchodzić za filantropkę, ufam, że również stać ją
na to, by pokryć koszty utrzymania tego ambitnego przedsięwzięcia,
budując zespół któremu zapewni godną, stabilną pracę na etatach (od
pracowników ochrony, przez pion administracyjny, po konserwatorów i
kustoszy). Rafał Jakubowicz |